Świeciła żarówka. Pomyślisz zapewne, że tylko wyjątkowa żarówka mogła stać się podmiotem kilku zdań, lecz Twoja pierwsza, odruchowa wręcz myśl będzie błędna. Stożkowato zakończony u dołu, metalowy cylinder, opleciony równymi bruzdami gwintu. Od jego górnych brzegów kwitnie la boulle, banieczka z cienkiego aż do szyderstwa szkła, mająca rozpaczliwie chronić jądro jasności. Wolframowy, kruchy drucik, zakręcony. Niemożliwością wydaje się, żeby coś tak wątłego mogło być samą istotą rzeczy. Nic specjalnego, une ampoule, jakaś żarówka.
Tym większym zaskoczeniem jest jej dar jaśnienia. Zawieszona gdzieś lub nigdzie w ciężkim, nieprzeniknionym cieniu czegoś lub niczego, gdzieniegdzie rozświetlonym punkcikami podobnymi do niej. Napierający ciężar przenika przez szkło, ma jeden cel - zgasić wolframowe serce. Niekoniecznie przerwać, wystarczy zgasić; na dłuższą metę to to samo. Żarówka czuje ten napór, masę nieskończenie złej woli, a jednak pociętej i oplecionej żyłkami światła. Nie może nawet zdać sobie sprawy z przerażającego ogromu tej materii, odczuwa jedynie znikomą jej część.
O ileż łatwiej byłoby nie świecić! Płynąć lekko z ciemnym prądem i co najwyżej ciekawie, z politowaniem zerkać na jasne punkciki sunące z wyraźnym trudem w przeciwną stronę. Ale żarówka chce świecić, bo po to jest; chce świecić ze wszystkich sił, boleśnie świadoma swojej marności i nieważności, swoistego vanitas vanitatum energetyki. I nie chodzi tutaj o buntownicze parcie byle gdzie, oby pod prąd ani katharsis przez ascezę. Jedynie o światło. O świecenie sobie i innym jasnym punktom, o oświetlenie choć jednej zgaszonej żaróweczki, która dzięki temu zapaliłaby się. Bo jeśli ona zapali choć jedną następną, a następna następną, i następną, i następną...
A może to tylko (aż) refleks Słońca na cienkim aż do szyderstwa szkle?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz