23 kwietnia 2011

Świat strzelił sobie w stopę

Oznaki apokalipsy mają być widoczne na niebie i ziemi. Tym jednak, którzy nie nawykli do spoglądania w niebo, a ziemia również nie zaprząta ich szarych umysłów, poleca się wstąpić do super(hiper-mega-kosmos)marketu w drodze z pracy do domu, tam oznaki nadchodzącego końca szczerzą się kolorami opakowań z każdej półki. Jest to świetny akcent na zakończenie dnia lub sposób spędzenia czasu wolnego każdego szanującego się konsumpcjonisty.
To właśnie konsumpcjonizm uczynił bogiem Mamonę (ach ten patos), to korzystanie z dóbr jest osią wokół której obraca się życie setek milionów ludzi na całym świecie. Ale taki stan rzeczy nie wziął się znikąd. To wielkie korporacje przyniosły nam wygodę, ogłupiły społeczeństwa i przejęły od rządów faktyczną władzę. Garstka ludzi owładniętych chęcią posiadania przekraczającą wszelkie granice, ludzi bez choćby zarysu kręgosłupa moralnego wmawia nam, że potrzebujemy właśnie tego, co produkują, że bez ich produktu nie będziemy w pełni wartościowymi członkami społeczeństwa. A przecież u współczesnego homo sapiens sapiens (swoją drogą,  skąd dwa sapiens? miłość własna?) instynkt nakazujący walkę o status społeczny jest uplasowany nieco wyżej niż instynkt przetrwania.
Z tego powodu wszyscy jesteśmy współodpowiedzialni za zbrodnie popełniane na przestrzeni dziejów przez wspomnianą garstkę ludzi . Zbrodnie te to każda inwazja (pardon, misja pokojowa), każda wojna, każda śmierć spowodowana głodem lub chorobami. Każdy pieniądz zarobiony na zbrojeniach, przejętych źródłach zasobów, czy wyludnionych terenach pod budowę kopalni jest czerwony od krwi ludzi, których te konflikty tak naprawdę nie dotyczą, których nie interesuje co jest pod ziemią. Przecież potrafią żyć wspólnie Żyd i Palestyńczyk, Rosjanin i Czeczen, Chińczyk i Tybetańczyk albo dwa afrykańskie plemiona. Nie potrafią natomiast ich przywódcy, dążący do rozlewu krwi w imię zysku.
A w tej grze dla bogatych przegrywają nie tylko ludzie, ale również (i przede wszystkim) Ziemia, choć tutaj problem jest dużo bardziej złożony i jeszcze bardziej jesteśmy osobiście odpowiedzialni za stan rzeczy. Nasze zbrodnie to każdy hektar lasu przerobiony na najświeższe plotki i każdy zanieczyszczony litr wody, każdy metr asfaltu, każda chmura trujących gazów i każda kropla kwaśnego deszczu, a przede wszystkim każdy gatunek fauny i flory, który wyginął w ciągu kilkudziesięciu lat od odkrycia go przez ludzi. Oczywiście natura ma zaskakujące możliwości regeneracji, a my znamy zaledwie marny procent wszystkich gatunków zamieszkujących świat; niestety taka rekonwalescencja wymaga czasu i spokoju, a pęd, jakiego nabiera destrukcja z każdym kolejnym rokiem, nie pozostawia złudzeń - środowisko nie nadąży z odbudową tego, co w swej ślepej pogoni za tak zwanym "postępem" bezmyślnie niszczymy.
"Pozwalając na pojawienie się człowieka, natura popełniła więcej niż błąd – zamach na siebie samą".

11 sierpnia 2010

"Hen, daleko, w nieobjętych przez mapy peryferiach niemodnego końca Zachodniej Spirali Galaktyki świeci małe, niecieszące się uznaniem, żółte słońce.
 W odległości około stu pięćdziesięciu ośmiu milionów kilometrów krąży wokół niego całkowicie nieważna, mała niebieskozielona planeta, a zamieszkujące ją, pochodzące od małpy , formy życia są tak zadziwiająco prymitywne, że uważają zegarki elektroniczne za dość inteligentny pomysł.
Planeta ta ma - a raczej miała - problem; większość mieszkających na niej ludzi była przez sporą część czasu nieszczęśliwa. Proponowano wiele rozwiązań tego zagadnienia, ale większość w znacznym stopniu dotyczyła ruchu małych zielonych papierków, co jest dziwne, to nie te zielone papierki były bowiem nieszczęśliwe.
Tak więc problem trwał. Mnóstwo ludzi zachowywało się podle, a większość była nieszczęśliwa, nawet ci, którzy mieli elektroniczne zegarki.
Wielu mieszkańców planety coraz bardziej skłaniało się ku opinii, że podstawowy błąd popełniono, schodząc z drzew. Niektórzy twierdzili wręcz, że nawet wybór drzew był błędem i nikt nie powinien był nigdy opuszczać oceanów.
Wtem, pewnego czwartku, prawie dwa tysiące lat po tym, jak pewien człowiek został przybity gwoździami do drzewa za twierdzenie, jak byłoby wspaniale dla odmiany być miłym wobec ludzi, pewna dziewczyna, siedząca samotnie w kawiarence w Rickmansworth, nagle zrozumiała, co cały czas szło nie tak jak trzeba i jak można by zrobić ze świata dobre i szczęśliwe miejsce. Tym razem pomysł był prawidłowy, zadziałałby i nikt nie musiałby być do niczego przybijany gwoździami.
Niestety, nim zdążyła dotrzeć do telefonu, by komuś o tym powiedzieć, nastąpiła straszliwa, idiotyczna katastrofa i pomysł przepadł na zawsze."

Douglas Adams, "Autostopem przez Galaktykę"

21 marca 2010

Dreams

- You should be more careful what you write. You never know when a future employer might read it.
- When did we forget our dreams?
- What?
- The infinite possibilities each day holds should stagger the mind. The sheer number of experiences I should have is uncountable, breathtaking, and I'm sitting here refreshing my inbox. We live trapped in loops, reliving a few days over and over, and we envision only a handful of paths laid out ahead of us. We see the same things each day, we respond the same way, we think the same thoughts, each day a slight variation on the last, every moment smoothly following the gentle curves of societal norms. We act like if we just get through today, tomorrow our dreams will come back to us.
And no, I don't have all the answers. I don't know how to jolt myself into seeing what each moment could become. But I know one thing: the solution doesn't involve watering down my every little idea and creative impulse for the sake of someday easing my fit into a mold. It doesn't involve tempering my life to better fit someone's expectations. It doesn't involve constantly holding back for fear of shaking things up.
This is very important, so I want to say this as clearly as I can:
Fuck. That. Shit.

*In Connor's second thesis it is stated "there is no fate but what we make for ourselves". Does the routine destroys our creativity or do we lost creativity and fall into the routine? Anyway, who's up for a road trip!

source: xkcd

12 marca 2010

Odkrycie

Filozofowie. Tęgie głowy, wielcy mędrcy, którzy wydarli istnieniu jego sekrety. Elita. A przynajmniej lubią tak o sobie myśleć. Lubią myśleć, że oto odkryli jakąś prawdę fundamentalną, jakieś uniwersalne prawo moralne, jakieś zadowalające wyjaśnienie kwestii szeroko pojętego bytu. Publikują swoje przemyślenia, nadają sobie stopnie i tytuły naukowe, wymyślają naukowo brzmiące nazwy dla swoich pomysłów. I chyba naprawdę uważają, że właśnie zmieniają świat. Że ich mniej lub bardziej udane ideologie mają wpływ na faktyczną strukturę rzeczywistości. Brną w swoich poszukiwaniach tak głęboko, że tracą rozróżnienie między faktami a hipotezami.
A tak naprawdę nie wiedzą ani trochę więcej niż najbardziej ograniczony ignorant na tym ziemskim padole. Używając słów Stanisława Leca, "jest w nich ogromna pustka wypełniona po brzegi erudycją".
Ludzie przywykli do radzenia sobie z egzystencjalnymi rozterkami na różne sposoby, każdy jednak wykazuje tendencję do jednej z dwóch postaw. Ci ludzie opisani powyżej, filozofowie, wychodzą swoim myślom naprzeciw, biją się z nimi i zapisują wynik. Jedynie to odróżnia ich od nie-filozofów. Którzy to nie-filozofowie nie zagłębiają się, ale też nie uciekają ani nie bronią się jakoś specjalnie przed kryzysem bytu. Oni go po prostu... nie mają. Nie mają, bo zazwyczaj nie myślą o sensie i celu istnienia (lub ich braku), a nawet jeżeli, to podświadomie stosują rozmaite "zagłuszacze". Zagłuszaczem może być wszystko - praca, nauka, rozrywka; każda forma skupienia na czymś swojej uwagi lub zupełnego jej rozproszenia. I nie chodzi tu o celowe zajmowanie się czymkolwiek, tzw. życie na wysokich obrotach, byleby nie "filozofować". Taki człowiek najzwyczajniej nie ma czasu, nawet jeśli czasu wolnego ma całkiem sporo.
Nie dowodzi to w żaden sposób wyższości "filozofów" nad "nie-filozofami", ani na odwrót. Wręcz przeciwnie, sugeruje to, że "każdy inny, wszyscy równi" (och, ach, niech żyje poprawność polityczna). Jak na ironię, jedni (pragnący odkryć prawdy uniwersalne) wcale nie posiedli żadnej wiedzy tajemnej niedostępnej dla drugich, a drudzy (żyjący z dala od problemów egzystencji) wcale nie są szczęśliwsi niż pierwsi. Współistnieją zatem na świecie, radząc sobie z życiem jak potrafią, czasami zazdroszcząc sobie nawzajem tego, czego sami nie mają.
Zdarzy się, że któryś zainteresuje się tym innym podejściem. Zmienia dotychczasowy tryb życia nawet tego nie zauważając, aż w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że coś zgubił (może radość życia, może głębsze spojrzenie, może solidność i obowiązkowość). Wraca do dawnych zachowań i dopiero wtedy uświadamia sobie, że tak naprawdę nie zmieniło się nic. I to jest jedyna prawdziwa mądrość jaką może posiąść: że nie posiada żadnej mądrości, żadnej jedynie słusznej recepty na życie.
Nieistotne więc, czy jesteś nieobecnym wiecznie marzycielem, czy czy przyziemnym pragmatykiem. Wykańczającym się pracoholikiem, oderwanym od otaczającego świata naukowcem, cynicznym karierowiczem, szalonym imprezowiczem, spontanicznym podróżnikiem, natchnionym artystą, bezimiennym pracownikiem wielkiej korporacji, mającym dużo wolnego czasu bezrobotnym, czy może kilkoma typami jednocześnie. Jedyny sekret życia jaki możesz odkryć, to świadomość, że nie odkryłeś żadnego sekretu. Ale zaraz, czy to nie brzmi jak "wiem, że nic nie wiem"? Cholera, też już było...

6 sierpnia 2009

Po(d)stęp

Więcej. Szybciej. Lepiej. Wydajniej. Jeszcze więcej. Jeszcze szybciej. Jeszcze lepiej. Jeszcze wydajniej. I jeszcze. I jeszcze bardziej. W wyścigu rozwoju nie ma mety, więc z technicznego punktu widzenia jest to bardziej bieg wytrzymałościowy. Zła wiadomość jest taka, że nasza ukierunkowana na postęp cywilizacja dostaje coraz większej zadyszki. Od wieków średnich tempo dokonywania odkryć i wdrażania nowych technologii nieustannie wzrasta, osiągając dziś zawrotne wartości. Niestety prędkość wyprzedza umiejętności, postęp pożera nas i wyniszcza, jednak jego potęga przyciąga zbyt silnie, abyśmy chcieli to zauważyć.
Za przykład niech posłużą dwa największe fenomeny XX wieku: komputer i internet. Zgodnie z prawem Murphy'ego "komputer pozwala Ci wykonać szybciej pracę, której bez niego w ogóle byś nie miał" i chyba coś w tym jest.
Korzyści płynące z posiadania komputera z dostępem do internetu są oczywiste: prędkość komunikacji, o jakiej nie śnili nasi przodkowie, błyskawiczny dostęp do praktycznie całej wiedzy ludzkości, a na dodatek rozrywka - multimedia, gry, fora dyskusyjne. Jeśli się dokładniej przyjrzeć, można dostrzec tendencję, kierunek w którym to zmierza: wszystko musi być szybsze, łatwiejsze, niewymagające wysiłku - wręcz bezmyślne. Jednak w obliczu tej elektronicznej euforii ciężko się dziwić, że druga strona medalu jest tematem tabu, a publiczne jej ukazywanie staje się nie tylko grubym nietaktem, ale nawet oznaką zacofania i ciasnoty umysłu.
Mimo to zaryzykuję i kolejno wytknę barbarzyńskim paluchem: ustawodawcy całego świata nie mają pojęcia jak zapanować na prężnie rozwijającą się i bezpieczną w prawnej próżni przestępczością wirtualną. Zawrotne tempo komunikacji, zamiast odciążyć człowieka, zmusza go do równie zawrotnego tempa życia, w myśl modnej zasady, iż czas to pieniądz. Dostęp do informacji w chwili, gdy jest potrzebna - jeszcze nigdy tak ważny dla umysłu trening pamięci nie był tak zbędny (tak na marginesie, nie każda wiedza powinna być powszechnie dostępna). Nielimitowana rozrywka sprawia, że place zabaw zamieniane są w ogródki, boiska w puby, a magiczna skrzynka uczy QWERTY jeszcze przed ABC. Okuliści cieszą się, że mają ręce pełne roboty, a ortopedzi głowią się nad łacińskimi nazwami dla nieznanych wcześniej wad postawy. Wspomniane fora dyskusyjne również intrygują. Zjawisko będące ucieleśnieniem idei wolności słowa zbyt łatwo i często daje możliwość całkowicie anonimowego zniszczenia innej osoby, najczęściej publicznej.
Nie próbuję bynajmniej demonizować nowoczesnych technologii i wynalazków. Tylko ludzi. To ludzie, nie urządzenia, myślą, że mogą bezkarnie igrać z siłą, która wpadła im w ręce. Dlaczego technologie wojskowe, nowe metody zabijania, są dużo bardziej zaawansowane niż jakiekolwiek inne? Dlaczego umiejętność rozszczepiania atomu musiała spowodować śmierć niemal 80 000 istnień zanim dostrzeżono w niej cudowne źródło energii? Dlaczego genetyka, przyszłość medycyny, jest dla niektórych kluczem do hodowli ludzi na zamówienie, idealnych żołnierzy, naukowców, pracowników fizycznych? Czemu wydaje nam się, że odkrycie kolejnej małej cząstki wszechrzeczy daje nam prawo do mianowania się Bogiem?
Problemem jest skarlenie rasy ludzkiej. I nie chodzi tu tylko o fizyczną degenerację: o coraz liczniejsze choroby cywilizacyjne jak stres, zawały i alergie; o spadek sprawności fizycznej i manualnej. Prawdziwie niepokojący jest obserwowany kryzys moralności. A żeby z nim walczyć nie wystarczy pikietować z okrzykiem "Bóg! Honor! Ojczyzna!" na ustach. O nie, kryzys ten sięga dużo głębiej i dotyka tych (faktycznych, jak i rzekomych) obrońców moralności w takim samym stopniu, jak wszystkich innych. Dzieje się tak dlatego, że nie dotyczy on tylko rozmaitych tabu, religii, czy innych kontrowersyjnych tematów, ale spraw, o których prawie nikt już nie myśli w kategoriach wartości. Dla przykładu, kto dziś powie, że "wysiłek uszlachetnia" albo, że "ciężka praca sama sobie jest nagrodą"? Nic z tego, w naszej technologicznej cywilizacji ciężko pracuje tylko ten, kto nie jest wystarczająco sprytny, aby tego nie robić. To, co niegdyś dawało satysfakcję i było powodem do dumy, obecnie jest jedynie synonimem niezaradności życiowej.
Zmiany, których wszyscy doświadczamy, są nieodwracalne. I są nieuniknione. Nie można bowiem oczekiwać, że szeroko rozumiana ludzkość zrezygnuje z różnorakich udogodnień, lub chociaż pohamuje swój apetyt na kolejne. W samo sedno problemu trafił Andrzej Sapkowski pisząc, iż "postęp (...) jest jak stado świń. I tak należy na ów postęp patrzeć, tak go należy oceniać. Jak stado świń łażących po gumnie i obejściu. Z faktu istnienia tego stada wypływają rozliczne korzyści. Jest golonka. Jest kiełbasa, jest słonina, są nóżki w galarecie. Słowem, są korzyści! Nie ma co tedy nosem kręcić, że wszędzie nasrane.".

4 sierpnia 2009

Ja. Ja. Ja. I jeszcze: A ja... A ja... A ja... I jeszcze: Moje. Moje. Moje. Słyszeliście to? Musieliście to słyszeć. Nie można tego nie słyszeć. Ja jest wszędzie. Ja jest wszechwładne.
Ja jestem piękny, ja jestem silny, ja jestem mądry, ja jestem dobry. I ja to wszystko odkryłem! To nieśmiertelny ironista Stanisław Jerzy Lec - celniej niż inni pokazujący fenomen przez wielu psychologów nazywany prześmiewnie jaizmem.
Okazuje się, że prawie wszyscy (pod każdym względem!) są lepsi od przeciętnych. Okazuje się też, że przytłaczająca większość z nas ma pozytywną samoocenę. Że nieomal wszyscy stosują rozliczne sposoby i sposobiki, aby nie dopuścić do pogorszenia dobrego (nadzwyczaj) mniemania o sobie, a najchętniej stosują je, aby pokrzepiać i polepszać pozytywne mniemania na swój własny temat.
Sporo uwagi poświęcamy swojej osobie. W wielu sytuacjach interes osobisty jest ważniejszy niż wszystko inne. Źle radzimy sobie z jakimikolwiek próbami kwestionowania naszej wartości, nawet w zabawie czy w żartach, o krytyce nie mówiąc.
Dziś bowiem zamiast biblijnych plag egipskich mamy inne plagi. Największą z nich jest obrażanie się. Ci, którzy czują się obrażeni (a jest ich coraz więcej i z coraz większej liczby powodów) odwołują się do rozlicznych argumentów: a to do uczuć religijnych, a to do uczuć estetycznych, a to do przekonań politycznych, a to do tzw. dóbr osobistych (dość tajemnicze to określenie) i wielu, wielu innych. Fatwa, procesy sądowe, gromy posyłane ze świątyń, opluwanie artystów - to częste konsekwencje czyjegoś obrażenia się. Ale najczęściej obrażeni domagają się przeprosin. Często myślę, że każdy z nas już od pewnego czasu powinien chodzić z pokornie pochyloną głową i transparentem, na którym słowo "przepraszam" napisane byłoby we wszystkich językach. A może słuszniej byłoby napisać: "nie przestaję przepraszać i nie przestanę". Na wszelki wypadek.
Niektórzy nazywają to kulturą honoru. Sam wolałbym mówić o kulturze (braku) humoru. O braku dystansu do siebie samego, do tego, co się lubi, czy też tego, co się ceni. O infantylnej skłonności, aby wszystko brać serio: i to, że ktoś krzywo spojrzy, i to, że ktoś pośmieje się z nas, i to, że zażartuje na temat naszych bogów. Wystarczy, że komuś coś się źle kojarzy i już ogłasza, że został obrażony. Nie jest to zjawisko bynajmniej lokalne. Co rusz słyszymy, że ktoś powinien przeprosić. Jeśli przeprosi dobrowolnie, plama na honorze zniknie, jeśli nie - zostanie przymuszony i plama też zniknie. Wystarczy być górą.
Namawiałbym do liczenia osób obrażonych, na przykład w jednym tylko dowolnym tygodniu. Ilu czuje się dotkniętych, ilu odgraża się sądem, ilu mówi o tym, że zostało zaatakowanych. Ale sprawdźmy jeszcze, z jakiego powodu są dotknięci, czym czują się obrażeni, w czym upatrują ataku. Jeśli sprawdzimy, nie wyjdziemy ze zdziwienia.
Zobaczymy jednak i to, że czai się za tym strach. Strach i skrywana niepewność co do własnej wartości, wątpliwość, czy posiadana wiedza jest słuszna, niepokój, czy wyznawana wiara jest przekonująca, obawa, czy władza jest pewna i solidna. Strach, strach strach i jeszcze raz strach! Na wszelki wypadek trzeba się więc nadąsać. Jeszcze lepiej, jeśli uda się wpędzić innych w dokuczliwe poczucie winy. A najlepiej, jeśli inni - na wszelki wypadek - będą z góry przepraszać, staną się przesadnie ostrożni i dmuchający na zimne. Jeśli to się uda, można (na chwilę, niestety) przestać się bać. I znowu: Ja jestem piękny, ja jestem silny, ja jestem mądry, ja jestem dobry. I ja to wszystko odkryłem!

autorstwa Wiesława Łukaszewskiego
źródło: "Charaktery", sierpień 2009

17 maja 2009

Smutek czy depresja?

Już od dawna nie mówi się smutek. Mówi się: depresja.
"Depresja" - słowo znacznie uboższe w dźwięku, brzmieniu (pojęciu) i współbrzmieniach. "smutno mi, Boże" - powiada Słowacki. Gdyby powiedział: "Mam depresję, Boże"... Z depresją należy zwrócić się do lekarza. Tylko ze smutkiem wolno się zwracać do Pana Boga. Oto cała różnica.
Dlaczego wymieniliśmy słowo bogate na ubogie?
Jeszcze mówimy: radość, ale już powinniśmy zacząć mówić: euforia. Smutek kojarzy się z radością, ale depresja domaga się towarzyszki równie szpitalnej jak ona sama. Smutek i radość były stanami duszy, przyrodzonymi jak deszczowa i słoneczna pogoda. Człowiek miał naturalne prawo do smutku. Teraz z duszą kiepsko. Pozostała nam tylko fizjologia, więc mamy już tylko depresję. Stan niepożądany, z którego należy się leczyć. I słusznie, ponieważ z depresji nic dobrego nie może wyniknąć.
Podczas kiedy ze smutku mogło wyniknąć wiele. Smutek był ojcem refleksji. Fazą ewolucji. O ile nie staczał się w melancholię, a melancholia w pozę - był stanem przejściowym między końcem a początkiem. Stanem likwidacji i przygotowania, zwolnienia i opustoszenia, w którym - w równej odległości od tego, co było i od tego, co będzie - rodziła się refleksja. Gdy nagromadziło się w duszy nowe, jeszcze nie znane, kiedy ewolucja dokonała znowu jakiejś potajemnej pracy - smutek sygnalizował, że nasze dotychczasowe kształty, formy, wcielenia - umierają. Że czas się przerodzić, żal przychodzący "nie wiadomo skąd" był pożegnaniem.
Kto nam odebrał prawo do smutku? Kto sprawił, że nie umiemy już być smutni, musimy zaś mieć depresję? Z naturalnego przejawu życia zrobił chorobę jałową i wstydliwą? Bo depresja jest rzeczywiście chorobą i niczym więcej. Ale gdzieś jest moment rozgałęzienia, punkt, w którym rzecz może się obrócić w twórczy smutek albo jałową depresję.



autorstwa Sławomira Mrożka

13 maja 2009

coś więcej

Człowiek jako liść na wietrze czy raczej jako ślepiec na sznurku? Przypadek miota nami szydząc z naszych wysiłków, czy Fatum nadaje nam kierunek również szydząc z naszych wysiłków? W pierwszym przypadku nie zobaczymy przyszłości, bo jej nie ma, w drugim - i tak nie jesteśmy w stanie.
Ciężko o lepsze usprawiedliwienie niż fatalizm. Najłatwiej jest pozbyć się odpowiedzialności zrzucając ją na 'siłę wyższą'. Korzystał z tego już Edyp, szukając wymówki dla własnej pychy i głupoty. Bo jak inaczej można określić sytuację, w której dorosły facet ucieka z domu przed rzekomym przeznaczeniem nawet nie sprawdziwszy zasadności usłyszanej 'przepowiedni'? Już na pierwszy rzut oka razi jego absurdalne zachowanie: wierzy w nieuniknioność przeznaczenia, więc ze wszystkich sił próbuje go... uniknąć! Z odpowiedniej perspektywy widać, że ta rzekoma przepowiednia była tak naprawdę próbą - gdyby zachował się jak dojrzały, myślący człowiek, nic złego by go nie spotkało.
Co innego Jacques le Fataliste - dla niego wiara w fatum nie ma wymiaru tragicznego, wręcz przeciwnie. Wiara ta daje mu poczucie bezpieczeństwa (nic złego nie może się stać jeśli nie jest 'zapisane'), daje rozgrzeszenie ("było zapisane, że Kubuś zachowa się tak a tak"), i pomaga pogodzić się z biegiem rzeczy ("widocznie tak miało być"). Przy całej wygodzie fatalizmu Kubuś nie używa go jako usprawiedliwienia bierności, lecz raczej swoich czynów.
Ciekawe, że dwaj bohaterowie o identycznym światopoglądzie tak różnili się praktycznym podejściem do niego. Podczas gdy Edyp ze wszystkich sił stara się umknąć przeznaczeniu, Kubuś próbuje wypełnić swoje jak najlepiej bo wie, że ucieczka nie ma ani sensu, ani szans powodzenia.
Zupełnie odmienną, choć równie, jeśli nie bardziej, ciekawą koncepcję proponują egzystencjaliści w swojej dojrzałej formie - na czele z Sartre'm i jego przyjacielem Camusem (który swoją drogą zaprzeczał jakoby był egzystencjalistą). Ich niemalże tragiczna w swej istocie hipoteza ukazuje absurd życia człowieka i jego samotność we wszechświecie. Jednak słowa "Jesteśmy sami, nic nas nie usprawiedliwia" (J.P. Sartre), oprócz wyraźnego podkreślenia samotności, mają też drugie dno. Nic nas nie usprawiedliwia, ergo ponosimy odpowiedzialność za swoje wybory, gdyż sami ich dokonaliśmy. Tak więc istnieje druga strona medalu - samotność jest jednocześnie gwarancją wolności.
Z drugiej strony należy pamiętać, że ta egzystencjalna wolność wcale nie cieszy tak, jak to się początkowo wydaje; wszystko przez wszechobecny absurd cechujący ludzkie życie. Bo czy życie, które zaczyna się wyrokiem śmierci (w zawieszeniu, bo przecież nie wiemy, kiedy nastąpi nasz kres), nie jest absurdalne? Skupił się na tym Camus w "Micie Syzyfa" - wszyscy są Syzyfami, toczą pod górę kamień swojego losu. Według filozofa dostrzec absurd tej sytuacji można (paradoksalnie) podczas schodzenia w dół za kamieniem. Jeszcze bardziej paradoksalnie - jedynem sposobem na przezwyciężenie go jest... przyjęcie życia jako czegoś absurdalnego. Zauważmy, że przyjęcie, nie pogodzenie się. Bunt przeciw przeciw absurdowi poprzez odrzucenie życia również nie wchodzi w grę. Co więcej, należy zdecydowanie odrzucić samobójstwo jako wyraz buntu przeciw absurdowi życia, gdyż w rzeczywistości ciężko o dobitniejsze potwierdzenie istnienia owego absurdu.
"W świecie bez Boga i jakiegokolwiek ładu trzeba jednak próbować znaleźć dla siebie miejsce. Są dwa wyjścia – samobójstwo i bunt. Mimo iż zdajemy sobie sprawę z absurdalności życia, trzeba rzucić losowi wyzwanie. Buntem będzie więc wtaczanie kamienia mimo zdawania sobie sprawy z beznadziejności tej pracy." To heroizm, na który nas stać.

10 maja 2009

konserwa

My, piątki, potrafimy być złymi ludźmi. Mimo, że wartościowi dla innych, to wobec tych najbliższych przejawiamy mimowolne skłonności sadystyczne. Naturalnie, nie w wymiarze fizycznym, lecz emocjonalnym. To wszystko rozgrywa się wyłącznie w świecie psychiki. I tak, gdy obcy cenią nasz dystans i zdolność wyłączenia czynnika emocjonalnego, bliscy cierpią właśnie przez ten dystans i emocjonalny chłód.
W razie problemów tuż koło nas odruchowo odsuwamy się, by móc spojrzeć z odpowiedniej według nas perspektywy; jest to postrzegane jako ucieczka. Również kiedy nie radzimy sobie z emocjami, po prostu zamykamy się i czekamy cierpliwie na koniec.
Język emocji nie jest dla nas właściwy, zwyczajnie nie radzimy sobie z nim. Jednak i z tej słabości uczyniliśmy naszą siłę. Szczycimy się naszym racjonalizmem, naszą iście stoicką postawą wobec świata (Zenon z Kition byłby dumny). Ale to też potrafi być męczące. Owszem, radzimy sobie z tym zmęczeniem, lecz ono nieustannie czai się gdzieś w nas. Jakie zmęczenie? Rozmaite. Zmęczenie rzeczywistością, świadomością, samotnością... A tak, nie jesteśmy pozbawieni ludzkich odruchów, po prostu lepiej sobie z nimi radzimy (chociaż ona powiedziałaby, że to wcale nie jest radzenie).
Nie chcemy sprawiać nikomu cierpienia ani bólu, wbrew pozorom cechuje nas ogromna empatia; umiejętność kontrolowania własnych emocji daje możliwość przybliżania sobie cudzych. To samo odnośnie myśli - umiemy zrozumieć nawet najbardziej skrajne poglądy i znaleźć im rozsądne motywy.
Ludzie mają nas za antypatycznych typów, bezczelnych i przemądrzałych; może mają rację. Obserwujemy, badamy, negujemy. Jak na obrazoburców przystało.

16 kwietnia 2009

Przypomnienie

Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę

idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch

ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo

bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy

a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys

i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie

strzeź się jednak dumy niepotrzebnej
oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz
powtarzaj: zostałem powołany - czyż nie było lepszych

strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne
ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy
światło na murze splendor nieba
one nie potrzebują twego ciepłego oddechu
są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy

czuwaj - kiedy światło na górach daje znak - wstań i idź
dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę

powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy
bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz
powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem
jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku

a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką
chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku

idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek
do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda
obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów

Bądź wierny Idź


autorstwa Zbigniewa Herberta